Najpierw pojawiła się myśl- "pojadę w ciągu czterech lat". Potem doszedłem do wniosku, że może "trzy wystarczą", aż w końcu pomyślałem sobie: "cholera, na co czekać?". A teraz zostało już kilka dni i w końcu marzenia się ziszczą.
Plan jest ambitny. Najpierw tydzień na wschodzie (w tym 4 dni w Nowym Jorku, do tego wizyta nad Niagarą i w Waszyngtonie), a później trzy kolejne na zachodnim wybrzeżu (w przeciwieństwie do pierwszej części ta nastawiona jest na doznania związane z naturą). Przed nami 8000-9000 km i tylko cztery tygodnie. Nie oszukujmy się, przy takiej trasie nawet dwa miesiące byłyby niewystarczające.
Kompletuję ostatnie rzeczy i załatwiam ostatnie formalności. Noclegi w zdecydowanej większości będziemy łapać na miejscu. Jedynie w dużych miastach i w okolicach istotnych atrakcji turystycznych warto wcześniej wiedzieć na czym się stoi. W Nowym Jorku czeka już na nas kwatera prywatna na Bronksie, w Los Angeles niedrogi hostel niedaleko lotniska. Reszta tak na prawdę wyjdzie w praniu. W dobie laptopów i bardzo popularnego WiFi (słowo wszechobecne to wciąż nadużycie, nawet w USA) nie będzie to stanowiło żadnego problemu.
No i ten stres. Pierwszy lot samolotem, rozmowa z celnikiem (który, w teorii, zawsze może nas odesłać z powrotem), pierwszy raz w tak ogromnym mieście i tak daleko od kraju, czy budżet jest aby na pewno dobrze zaplanowany? Jednak jestem pewien, że to kwestia minut/godzin, po czym wszystko będzie w najlepszym porządku!